niedziela, 12 lutego 2017

Manchester by the Sea, Kenneth Lonergan, 2016




Dramat, USA, 2016
Scenariusz i reżyseria: Kenneth Lonergan
Muzyka: Lesley Barber
Zdjęcia: Jody Lee Lipes







Cieszy me kinomaniackie serce, że powstają jeszcze takie filmy, przy oglądaniu których nie ma się czego przyczepić.  Gdzie wszystko tak pięknie współgra niczym widok Salmy Hayek gibiącej się w rytm Tito &Tarantuli w „Od zmierzchu do świtu”, chociaż to oczywiście zupełnie inne kino.  Podczas seansu łzawiłam kilka razy, mniej więcej tyle samo ile chciałam przytulić Afflecka juniora. Zresztą nie tylko niego. Nie pamiętam kiedy ostatni raz wyszłam z kina tak poruszona i usatysfakcjonowana z seansu jak po „Manchester by the Sea”. Małe, wielkie kino, coś pięknego!




Lee Chandler (Casey Affleck) jest powściągliwym, małomównym bostońskim dozorcą, żyje skromnie i niespiesznie. Jego poniekąd pustelnicze życie przerywa informacja o śmierci brata. Lee w spadku  dostaje … prośbę o opiekę nad bratankiem. Dlaczego powrót do rodzinnego miasta  jest dla niego tak trudny dowiadujemy się z retrospektyw, które odsłaniają nam tragedię jaką przeżył w przeszłości. Lonergan powoli odkrywa przed nami kolejne karty, które po złożeniu  w całość serwują nam ogromną dawkę silnych emocji. Gdy wiemy, jak okrutną stratę musiał znieść  Lee, zaczynamy rozumieć jego wyalienowanie i kompletnego wypalenia.


Tak łatwo można było schrzanić tę historię, podsunąć Affleckowi jakąś panienkę, która by go  w sobie rozkochała, została matką dla bratanka i lekarstwem na wszelkie smutki. Żyli by sobie szczęśliwie za siedmioma górami, za siedmioma lasami czyli w Manchesterze i łowili we trójkę ryby, na zmianę z piciem zimnego lagera przy koncertach młodego. Można też było pogodzić go z byłą żoną (genialna w tej roli Michelle Williams). Dziękuję Panie Lonergan, że nie zrobił Pan z tego filmu kolejnej smętnej historii z durnym wątkiem miłosnym w tle. Szczerze odetchnęłam z ulgą, że nie doszło do tego sztampowego rozwiązania.

Pokochałam „Manchester by the Sea” przede wszystkim za naturalność. Twórcom filmu udało się znaleźć złoty środek między komedią i dramatem serwując całą paletę przeróżnych emocji. Każda trudna scena została w mistrzowski sposób rozładowana humorem sytuacyjnym. Można się było bowiem na „Manchesterze” wzruszyć i szczerze uśmiać. Wszystko dzięki genialnym dialogom, które złagodziły emocjonalny ton tej opowieści. Lonergan w kompletny sposób pokazał nam wszystkie stadia przebiegu żałoby.  Historia Lee angażuje bez reszty, niewielu z nas musiało przeżyć w życiu podobną traumę, nie sposób jednak się z tą postacią nie utożsamić, albo najzwyczajniej w świecie jej po prostu uczciwie nie współczuć.


Podoba mi się też w dziele Lonergana niespieszne tempo, co może niektórych zrazić. Fabuła toczy się powoli, ale to tylko pozwala nam jeszcze głębiej wejść do świata głównego bohatera. Naturalizmu nadaje też klimat małego miasteczka, nikt nie próbował na siłę oczarować nas pięknymi kolorami, co sprawia, że życie w Manchesterze wydaje się jeszcze bardziej przyziemne.

Mieli też twórcy Manchesteru nosa do doboru aktorów. Kupuję powściągliwość i wycofanie Afflecka, oczywiście wolałabym w tej roli np. Edka Nortona, jednak  Affleckowi dobitnie udało się pokazać bez łez rany, które nie chcą się zagoić. Zupełnie inaczej na stratę bliskiej osoby reaguje partnerujący mu Lucas Hedges, który niemal cały film walczy z kotłującą się w nim rozpaczą. No i wisienka na torcie: Michelle William, niewielka, ale rewelacyjna rola. Konia z rzędem temu, kogo nie poruszy spotkanie po latach z byłym mężem. Podobały mi się w „Manchesterze” też tak dopracowane szczegóły jak dobór rudych i  grubych dzieciaków kuzyna na pogrzebie brata  Lee.  Niby drobiazg, a cieszy.



Za takie właśnie chwile kocham kino. Za takie podróże jak ta, do Manchesteru: niespieszne, pełne wzruszeń i lekkiego, naturalnego humoru. Prawdziwa uczta. Żadne ckliwe opowiastki o szukaniu odkupienia czy drugiej szansy. Kennet Lonergan swoim najnowszym filmem daje pstryczek w nos wszystkim planującym sobie życie rodem z reklamy płatków kukurydzianych, nich z tych rzeczy, to niezwykła opowieść o całkiem zwykłym gościu, który przegrał życie. 



    Brak komentarzy :

    Prześlij komentarz