Scenariusz i
Reżyseria: Kyle Smith
Zdjęcia:
Jeff Powers
Muzyka:
Infinite Body
Droga, powolna akcja, ironiczny humor, przekomarzanie
się na temat ulubionych filmów, piękne widoki i bardzo dobra muzyka. I wszystko
to w jednej ekranizacji. Dla mnie prawdziwa uczta. Uwielbiam filmy w których z
pozoru nic się nie dzieje i które zawierają te wszystkie smaczki. Tak jest w
Blue Highway Smitha.
Dwójka przyjaciół, Dillon (Dillon Porter) i Kerry (Kerry Bishé) przemierza przez Stany Zjednoczone tropem filmowych fascynacji. Jadą do Kalifornii, gdzie Dillon
zamierza zabawić na dłużej. Ich podróż jest więc w pewnym sensie pożegnaniem.
Są młodzi, naturalni, wolni i spontaniczni. Odkrywając kolejne miejsca związanie z kinem odkrywają również siebie. Opowiadają o swoich bliskich, z czasem dzielą się troskami i wspomnieniami z dzieciństwa. Wygłupiają się, droczą, wspominają ukochane filmy no i przede wszystkim prowadzą grę polegającą na rozszyfrowaniu tytułu filmu, o którym sobie opowiadają i który jest związany z miejscem w którym w danej chwili się znajdują.
Ich przygoda
zaczyna się naprawdę zacnie, bo od domu MacLachlana z "Blue Velvet" Lyncha. Znam i lubię, szybko zgadłam
o jakim filmie mówi Dillon. Czekałam podekscytowana na kolejną zagadkę i tu mój
pierwszy i chyba jedyny zarzut do Smitha. Szkoda, że tak mało było tych filmów
w filmie. Wszystko jednak tak dobrze trzymało się kupy, że ostatecznie można
przymknąć na to oko.
Reżyser zapewnił nam bardzo dobrą zabawę. Dillon i Kerry świetnie się czują w swoim towarzystwie, są przy tym bardzo naturalni. Aż chciałoby się do nich dołączyć. Poniekąd tam byłam. Zwiedzałam z nimi Teksas i inne malownicze zakątki Ameryki, poznawałam nowych ludzi, śmiałam się z ich ironicznych dogryzek, momentami popadałam w zadumę i patrzyłam jak w oddali błękitna autostrada zlewa się z niebem. Idealne tło do opowieści o przemijaniu.
Twórcy kina
przyzwyczaili nas do napięcia. W sytuacji gdy na ekranie nic się dzieje i pojawia
się nowy bohater jesteśmy pewni, że okaże się jakimś nawiedzonym psychopatą.
Nic z tych rzeczy, tutaj spotykamy ciekawe
czasami dziwne jednostki, jednak normalnie funkcjonujące. I w tym tez
widzę kolejną zaletę tego filmu. Podobała mi się ta nieśpieszna podróż pełna
absurdalnych atrakcji.
Gdzieś między cytatami z Zagubionych w Ameryce, Blue Velvet czy Ace Ventura dochodzi do zbliżenia. Wydaje się, że rodzi się między nimi coś wyjątkowego i pewnego, jednak poza pragnieniami budzą się też wątpliwości. Oboje poza zaletami mają też wady i irytujące nawyki. Ich relacje rozwijają się bardzo naturalnie, a wraz z kończąca się filmową przygodą zamykają pewien rozdział w swoim życiu. Nie wiemy czy i jak szybko znowu się spotkają. On tęskni za światem, który pozwoli mu być szczęśliwym i spełnionym, ona wraca do matki, tęskniąc za przyjaźnią a może i czymś więcej do czego boi się przyznać przed samą sobą.
Można się
zatracić w tym kameralnym kinie. Kyle Smith
zabiera nas w urzekającą
podróż tropami filmowymi, Ciepłą, nieśpieszną i pełną nostalgii. Lekkość, komediowy styl i genialne
zdjęcia ze współgrającą muzyką w tle przywołują pozytywne wspomnienia. Niczego mi tu nie brakowało, wyszłam z kina odprężona i uśmiechnięta. Żałuję
tylko, że Dillon i Kerry nie rzucili sobie więcej filmowych wyzwań, no i że
sama nie mam w najbliższym kręgu kogoś tak zakochanego w filmach. Chętnie bym
się wybrała na taką wycieczkę.
8/10
https://www.youtube.com/watch?v=yoY2_mQYGSE&list=PL15miv762M6pSBbSMNucMktyBa4WZt9Y5
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz